Cygańska osada

Właśnie zwijamy nasz oboz sklecony naprędce z kocyków, które „dostaliśmy” w poprzednim samolocie, moskitier, wkładek do śpiworów i wszystkiego innego, co się nadawało pod głowę. Te kilka godzin snu na podłodze międzynarodowego terminala lotniczego w stolicy Arabii Saudyjskiej bardzo się przydało. Boeing 777, który zabierze nas do Londynu już na nas czeka. Za 7 godzin będziemy w Europie. Ciekawe czy i tym razem Ela z Basia również będą na bieżąco sprawdzać parametry lotu bezpośrednio w kabinie pilotów :).

Powoli wracamy

W Jogjakarcie zatrzymalismy sie na jedna noc. Kiedys byla to stolica Indonezji i bardzo sie rozni od obecnej – Jakarty, z ktorej pisze tego posta. Ma nawet zdrobnienie „dzogdza” i ja juz tez tak nazywam to miasto 🙂 bo zasluguje na to. Ma swoj urok, ktory nadaja jej ryksze, bryczki konne, male uliczki pelne roznego rodzaju galerii i knajpek. Po zmroku jest calkiem widno, na ulicach jest sporo przenosnych straganow na kolach z prowizorycznym oswietleniem, przy ktorych ludzie jedza przygotowane na ulicy cieple potrawy. Jest klimatyczna muzyka grana i spiewana na zywo. Pelno jest straganow i sklepikow oferujacych ubrania z batiku (lokalna, tradycyjna tkanina). Sa tez nowoczesne, luksusowe hotele i centra handlowe, w ktorych maja wszystko. Mysle, ze Jogja nadal pozostaje kultularna stolica Indonezji podczas, gdy Jakarta jest wielka, bezduszna aglomeracja ciekawa jedynie dla socjologow i urbanistow. Z tego wlasnie wzgledu mimo, ze jutro wylatujemy z Jakarty ostatnia noc spedzamy w Bogor (oddalony od J. o 80 km), gdzie jest ogromny ogrod botaniczny. Zaliczymy go rano i jazda na lotnisko…
Potem lot do Ryadh, 6h na lotnisku, lot do Londynu, 4h na zmiane terminala i lot do Warszawy. Nie moge sie juz doczekac az mi uszy zmarzna 🙂

PS. Pisząc o Jogjy trzeba koniecznie wspomnieć o jednej z największych na świecie świątyni buddyjskiej – Borobudur. Powstała w VIII/IX wieku, gdy na Jawie dominował jeszcze buddyzm, dziś islam jest główną religią tej wyspy. Oczywiście znalazła się ona na naszej liście miejsc odwiedzonych.

Balies people

Obiecalem, ze opisze wam nasze przezycia duchowe z Ubut….

Tak jak juz wiecie ja, Ela i Basia lubimy chodzic swoimi sciezkami :). Z tym tradycyjnym tancem bylo podobnie – reszta zamiast na komercyjne przedstawienie dla turystow w tym czasie poszla na piwo. Po raz kolejny los okazal sie dla nas laskawy i zamiast na taniec zostalismy zaproszeni na wielka uroczystosc obchodzona co 6 miesiecy ku czci Sziwy, Brahmy i Wisznu. Warunkiem wstepu do swiatyni jest odpowiedni stroj, a my wygladalismy jak typowi turysci na Bali :(. Dostalismy wiec odswietne sarongi (rodzaj dlugiej spodnicy upietej z jednego plata tkaniny), pasy i moglismy juz tylko czekac. Oczywiscie to za malo dla nas wiec dziewczyny szybko zdobyly wielka puszke ciastek i rozdaly przygotowujacym sie do przedstawienia dzieciakom, zaskarbiajac nam tym samym sympatie Balijczykow. Urozystosc odbywala sie w pieknie wystrojonej kwiatami i roznego rodzaju darami dla bogow (glownie byly to egzotyczne owoce i inne specjalnie przygotowane miseczki z jedzeniem)  oraz wszechobecnymi kadzidelkami. Na poczatku wzielismy udzial w specjalnej modlitwie kleczac z innymi na ziemi i podnoszac na zmiane rozne kolory kwiatkow w modlitewnym gescie. Pozniej tanczyly kobiety w wieku 50+, a na koniec byl przepiekny pokaz tancow przedstawiajacych rozne scenki z dawnego zycia Balijczykow w wykonaniu dzieci. Mialy ona na sobie misternie przygotowane barwne stroje i makijaze. Wszystkiemu towarzyszyla muzyka wykonywana na zywo na przedziwnych instrimentach (flety, dzwony, cymbaly).

Mielismy gesia skorke z wrazenia i geby usmiechniete od ucha do ucha. To bylo cos pieknego. Nasze uroczystosci Bozego Ciala choc tez sa barwne i kwieciste tej imprezie pod wzgledem wizualnym i artystycznym do piet nie dorastaja. Wrazenia niezapomniane.

Znowu Bali

Od dwoch dni znow siedzimy na przyozdobionym bialymi, zoltymi i rozowymi kwiatami zwanymi tu „bali flowers” Bali. Co ciekawe tych rosnacych na drzewach kwiatow nie spotkalismy na innych wyspach. Pochodza podobno z Kambodzy, a zapach maja tak przyjemny i intensywny, ze zwykle zbieramy je po drodze i ukladamy sobie w lazience, aby odwrocic wlasna uwage od panujacych w niej warunkow „niehigienicznych”.

Na blogu zobaczylismy zdjecia naszych surferow i tez musielismy sprobowac :P. Idzie to ogarnac choc trzeba przyznac, ze jest to sport mocno wyczerpujacy :). Uprawiany jednak na pieknych balijskich plazach z widokiem na pobliski wulkan i przy falach przekraczajacych 1,5 metra jest nielada frajda.

Wlasnie, fale. Wczoraj juz po zmroku poszlismy na plaze. Tam zycie nocne kwitnie wiec i my musielismy sie wpisac w ten krajobraz. Wymyslilismy z Basia i Ela gre. Kto w ubraniu podejdzie blizej wody i zdazy uciec przed fala na sucho, ten wygrywa. Ubaw po pachy – szczegolnie dla siedzacych tam ludzi 🙂 Nie musze wam chyba dodawac, ze z Basia taka zabawa nie ma sensu – biega szybciej niz wiatr :). Przy 0:4 odpuscilem. O wysokosci fal przekonac sie mozna wlasnie podczas tej zabawy, kiedy stojac przed woda nadchodzaca fala nagle zaslania ci horyzont – jest grubo.

Wyspa chrzescijan

Piszac o Flores niesposob dodac, ze jest to wyspa chrzescijanska z wieloma placowkami misyjnymi. Miedzy innymi dlatego zalezalo nam na dotarciu na ten obszar. Chcielismy odwiedzic jakas misje w nadziei spotkania na niej polskich misjonarzy i los okazal sie laskawy. Do Ruteng zajechalismy juz pozno, bez wiekszego problemu znalezlismy hotel jednak „kuchnia” byla juz w nim zamknieta. Wzielismy latarki i wyszlismy na miasto szukac czegos do jedzenia. Po drodze weszlismy do jakiegos oswietlonego obiektu, ktory okazal sie chrzescijanskim centrum edukacyjnym dla nauczycieli. Pierwszy zaczepiony mezczyzna przebywajacy tam na naukach mial na imie Josef i okazal sie byc tak mily, ze zaprowadzil nas do lokalnej jadlodajni. Po drodze jak uslyszal ze jestesmy z Polski to radosnie przyznal, ze jego mistrz i nauczyciel Father Pieniazek tez pochodzi z Polski. Od slowa do slowa dowiedzielismy sie, ze owy mistrz ma juz 80 lat i mieszka na misji pod Maumere, skad za dwa dni mielismy odlatywac na Bali. Zablyszczaly nam oczy i zapisalismy sobie na wszelki wypadek adres tej misji. Po skromnym posilku odpowadzilismy Josefa pod brame, ktora niestety okazala sie juz zamknieta, a oswietlony wczesniej obiekt ledwo byl widoczny w panujacych tam ciemnosciach. Basia wykazujac swa wrodzona opiekunczosc i troskliwosc stanowczo oswiadczyla mu, ze poczekamy na ulicy az upewnimy sie, ze wpuszcza go do srodka. Josef sforsowal w koncu jakos brame, ale nie potrafiac oderwac wzroku od Basi stal po jej drugiej stronie i czekal az my pierwsi odejdziemy. Zrobilismy to i po ok 100 metrach zauwazylismy, ze to centrum edukacyjne skad go zgarnelismy jest zupelnie w innym miejscu :). Nasz kolega byl tak podekscytowany rozmowa z Basia, ze nawet nie zauwazyl, iz to nie jego brama, a Basia o malo co nie przekonala lokalesa, ze mieszka zupelnie gdzie inndziej…

Ciag dalszy tego watku mial miejsce po kilku dniach, gdy z Kelimutu jechalismy do Maumere. Kolejny przypadek sprawil, ze przez okno samochodu zauwazylismy, ze przejezdzamy przez Ledalero. To wlasnie tu mial mieszkac Father Pieniazek! Latwo rozpoznalismy kosciol i namowilismy kierowce, zeby na nas 5 minut zaczekal. Oczywiscie wiedzielismy, ze na 5 sie nie skonczy, ale dobry blef wchodzi w krew. Podnieceni jak male dzieci wbieglismy na teren misji wykrzykujac „Where is Father Pieniazek!!!”. Po 10 minutach szukania jakis brat zaprowadzil nas pod drzwi naszego rodaka. Jedyna polska rzecza jaka napredce znalezlismy w plecakach byla mala wodka sobieski – nadaje sie! Ojciec byl bardzo zaskoczony i zdziwiony, ale jednoczesnie czuc bylo od Niego radosc z naszej wizyty. Nie bylo Go w Polsce od 1946 roku, a jednoczesnie  trudno bylo to zauwazyc w mowie. Przyja po krotkiej negocjacji przesylke z Polski, (szczegolnie, ze na nakretce byl orzelek) oraz pozdrowienia od Josefa. Pogadalismy sobie moze kolejne 10 minut i odprowadzil nas do samochodu, gdzie o dziwo kierowca i inna pasazerka ciagle na nas czekali. Niedosc powiedziec, ze byli bardzo cierpliwi. Mieli takie banany na twarzach, ze bez najmniejszych wyrzutow sumienia wsiedlismy do samochodu i pojechalismy dalej…

Od Ojca wiemy, ze na Flores chrzescijanie stanowia az 80% ludnosci, podczas gdy w skali kraju to zaledwie kilka procent…

Zauwazylismy wczesniej dziwny zwyczaj naszych braci w wierze – chowaja swoich przodkow na podworkach przed domami wystawiajac im przy tym spore nagrobki. Ojciec Pieniazek przyznal, ze cmentarze tutaj stanowia duzy problem.

Flores cd.

Pierwszy dzien na Flores spedzony byl glownie w podrozy. Najwieksze przyjemnosci czekaly na nas nastepnego dnia. Ostatecznie wyladowalismy w Moni pod Kelimutu. Dotarlismy tam juz w dantejskich ciemnosciach wiec w wyborze kwatery nie moglismy byc wybredni. Warunki spartanskie, ale prosilsmy o tanio (pierwsze podejsie cenowo zwalilo nas z nog) wiec mielismy tanio… 🙂
O 4 rano zrobilismy podejscie na szczyt. Widok nas nie zawiodl. Pogoda tez dopisala, wiec w calej okazalosci widzielismy ze szczytu jeziora: czarne, turkusowe i zielone. Zdjecia przy pierwszej okazji. Dalsza czesc dnia byla rowniez owocna. Kobieta, u ktorej mieszkalismy byla naszym przewodnikiem po okolicy i pokazala nam prawdziwy rynek i wioske, gdzie opaleni mlodziency sprawnie wskoczyli na palme po kokosy dla nas. Potem gorace zrodla, gdzie Basia i Ela nie omieszkaly skorzystac z okazji do kpieli i szybciutko wskoczyly do goracej wody. Na koniec wycieczki odwiedzilismy jeszcze fajny wodospad. Pozniej juz tylko powrot przez Maumere na Bali. Po trudach Floresu ostatnia noc spedzilismy w komfortowym hotelu (z ciepla woda i nie tylko jedym tostem na sniadanie).
– posted by Ela 🙂

Na pierwszy rzut oka

Odkad wyjechalismy z Labuan Bajo i stracilismy z oczu innych turystow plynacych naszym promem nie widzielismy bladych twarzy az do samego Kelimutu. Rowniez nachalne „Hello mister” zniknelo z eteru. Pojawil sie za to szczery, spontniczny usmiech na twarzach mieszkancow na widok odmiencow, jakimi niewatpliwie dla nich bylismy. Dodatkowo blond wlosy… co za szal. Jeden koles to az zapiszczal jak zarzynana swinia i malo przy tym organizmu nie dostal :). Czasem, np. pozniej jadac taksowka przez Maumere, czulismy sie jak celebryci – wszyscy przechodnie nas pozdrawiali, machali i pokazywali nas sobie palcami – bawilo nas to niezle 🙂
Drogi na Flores sa strasznie krete. Nie da sie jechac szybciej niz 60 km/h, a czesto wystepuja zakrety 180st, plus jakies 40st pochylu. Raj dla motocyklistow :), tylko ten piasek na drodze… :(.

Labuan znaczy port

Pierwsze miejsce na Flores to port rybacki Labuan Bajo, do ktorego po 6 godzinach na morzu zawital nasz prom. Wbrew moim obawom plynelo sie bardzo dobrze. Udalo mi sie oszukac chorobe morska awiomarinem, a warunki byly na tyle dobre, ze pospalismy sobie wszyscy. Pierwsze kroki skierowalismy na lotnisko, aby kupic bilet powrotny. Juz na promie dzieki Zdzisiowi i Bochynowi opracowalem awaryjny plan ucieczki z tej magicznej wyspy. Jego malą wadą byla wyskoka cena lotu, a duzą rezygnacja z Kellimutu – najladniejszych wulkanow Indonezji. Dlatego wlasnie wizyta na lotnisku miala nam odpowiedziec na pytanie co robimy dalej. Okazuje sie, ze w Internecie nie da sie kupic wielu lotow, ktore sa dostepne poprostu w kasie i to za bardzo rozsadna cene 300zl, za 2 gdziny lotu. Nie bylo tez problemu z miejscami. Dla lokalesow taka cena jest kosmiczna wiec zawsze sie znajda jakies wolne miejsca. Ten koles co nas straszyl mial w tym swoj interes. Chcial nas naciagnac na duzo drozsze bilety, ktore potrafil zalatwic „spod ziemii”. Gerard mial racje – on pierwszy go rozgryzl. Mily czlowiek na lotnisku pomogl nam dopracowac plan podrozy po Flores. Znal wyspe i powiedzial ile trwaje przejazdy na poszczegolnych odcinkach. Niestey widzial ile zaplacilismy za bilety 3 600 000 rupii lacznie za 3 osoby i zaproponowal nam swoje przewodnictwo po wyspie za jedyne astronomiczne 3 juty (czyli miliony rupii) zerwalismy natycmiast negocjacje, ale plan pozostal 🙂 Wynikalo z niego jasno – nie mamy czasu na pierdoly, albo Kelimutu, albo „zycie ludzi na Flores”. Decyzja jest szybko – Kelimutu, a zycie przy okazji po drodze. Jeszcze tego samego dnia pojechalismy wiec do Ruteng, nie mogac docenic uroku Labuan Bajo. Lotnisko jednak zdazylo nas urzec swoja maloscia – pracowalo tam moze 15 osob, przez ok. 2 godziny nie widzailem zadnego samolotu i tylko my bylismy podroznymi 🙂 – ciut wieksze od lotniska Siewiernyj, ale urocze jak sceneria w serialu Ranczo.

Decyzja

Witam ponownie! Na Flores nie bylo taniego Internetu, zasieg komorki tez czesto zanikal wiec teraz nadrabiam 🙂
W srodku nocy, po dlugiej podrozy autobusem przez piekna, dzika, ale niedoceniana w przewodnikach wyspe Sumbawa na brudnym, mokrym i slabo oswietlonym dworcu autobusowym uslyszalem cos w rodzaju: „Driver Stop! This is my place” powiedziane przez Gerarda. Przyszedl czas na podjecie trudnej decyzji. Czy kontynuowac mozolna podroz na wymarzone Flores czy odpuscic. Nastraszyl nas troche jeden koles, ktory byl zwiazany z linia autobusowa wiozaca nas do Bimy. Mowil, ze wydostac sie z tej wyspy jest ciezko. Ze lataja tam tylko male samoloty, ktore od dawna maja juz wykopione miejsca. Promy plywaja raz na dobe, ale zdarza sie, ze nie ma go przez 5 dni, a my mamy wize tylko na 30 dni! , ze o wykupionym bilecie do Europy i urlopie dziadkow juz nie wspomne (a jednak skoro juz wspomnialem to WIELKIE DZIEKI, ze zostaliscie z dziewczynkami – kiedys my zostaniemy z dziecmi, a Wy sobie gdzies pojedziecie :)). Biorac te wszystkie okolicznosci pod uwage Gerard, Beata, Piotrki i Ewa zawracaja. Ja, Ela i Basia jedziemy dalej. Mam wrazenie, ze za daleko juz zaszlismy, zeby sie wycofac. Flores bylo najwyzej na naszej liscie priorytetow, a druga okazja sie nie powtorzy. Damy rade! Dzieki Basi nie mamy z Ela juz zadnych watpliwosci – ta dziewczyna byla juz na koncu swiata i zawsze wracala :).
Szkoda nam sie rozstawac, ale kazdy z nas ma inne potrzeby i oczekiwania co do Indonezji – teraz mozemy je realizowac nie szukajac kompromisow.

… tam, gdzie sie konczy cywilizacja

Po 2 dniach odpoczynku na rajskich plazach Gili,spaleni sloncem, zaopatrzeni w dodatkowe rupie, papierosy (sa tam liczaca sie sila nabywcza), cukierki i wode jedziemy na Flores – podobno jest tam bankomat, ale jeden i czesto nie dziala :), a woda na promie, ktorym bedziemy jutro plynac, jest az o 66 grosz drozsza :), a Wegier nie lubi przeplacac. Dokupilismy brakujace moskitiery, zazylismy malarone i siedzimy na dworcu w autobusie oczekujac odjazdu. To miejsce jest polaczeniem dworca i bazaru, gdzie mieszaja sie smrody spalin i baaardzo jadacych zgnilizna durianow. Malo tu turystow i dzieki temu ceny sa w miare uczciwe. Obiad dla 1 osoby wyniosl nas 4000 rupi (1,30zl) i jeszcze nie zaszkodzil mimo, ze minely juz 3 godziny. Na wszelki wypadek usiedlismy jednak obok kibelka 🙂 Spedzimy w autobusie najblizsze 22 godziny…nie mam pewnosci czy bedzie tam jakis internet.