cyklon

11.11.2009

W drodze na Południe. W telegraficznym jak zwykle skrócie kronikarz notuje: Wstajemy o 1 w nocy aby zdarzyć na samolot o 5 rano, na lotnisku okazuje się że lot został odwołany, powoduje to że nie możemy zdążyć na dwa pozostałe loty dzisiejszego dnia… sprawnie i korzystnie udaje się przebookować bilety dzięki Piotrowi i Pawłowi (chapeau bas Panowie) lecimy lotem bezpośrednim do  Trivandrum -wprawdzie z międzylądowaniem w Bombaju-gdzie szaleje właśnie cyklon, ale zawsze… mam nadzieje tylko pisząc to, że nie przyjdzie nam się zmierzyć z okiem cyklonu w przestworzach- nie to żebym nie ufała solidności maszyn Air India, mimo ze właśnie dziś rano rozwaliła się jedna z nich na lotnisku właśnie w Bombaju…

Z Airbusa A321 Magda

Amritsar

10.11.2009

Amritsar

Golden Temple – Złota świątynia,  kompleks stanowiący niezwykłe, swoistego rodzaju niezależne miasto w mieście, a zarazem najświętsze sanktuarium Sikhów. Wynurza się na wyspie pośrodku Jeziora Nieśmiertelności . Przed wejściem musimy zdjąć buty i wejść do sadzawki obmywającej stopy- przyznaje że mam spore opory  związane z tym rytuałem, ale udaje mi się przełamać i przemykam na palcach z gęsia skórką  po kałuży wyobrażając sobie mieszkające tam indyjskie mikrozwierzątka -znowu ta obsesja. Obowiązkowe jest także nakrycie głowy chustą, do czego wykorzystuję mój nowy nabytek podobno  jedwabny bordowy  szal z Dharamshali. Już od samego wejścia kompleks świątynny wprowadza mnie  w  trans monotonną muzyką graną przez zespół  na żywo – śpiewacy intonują wersety świętej księgi Sikhów przechowywanej właśnie w Golden Temple. W takt muzyki, rytmicznie, zgodnie z wskazówkami zegara wzdłuż  Parikramy marmurowego nabrzeża otaczającego Armit Sarowar (staw nektaru) podążają rzesze Sikhów. Sikhowie  wierzący w równość wszystkich ludzi niezależnie od wyznania  czy kasty przyjmują tu serdecznie każdego  przybysza. To niezwykłe miejsce dysponuje bezpłatnym miejscem do spania dla każdego pielgrzyma, oferując każdemu także  posiłek  przygotowywany  w ogromnej charytatywnej kuchni. Każdy  może spróbować pszeniczny chlebek(ćapati) ,coś w rodzaju słodkiej owsianki serwowanej na misce ze sprasowanych liści bananowca, czy dal(soczewicę).

Tuż po przejściu przez  most Guru wiodący do Złotej Świątyni , przed głównym  wejściem podawany jest również słynny prasad bardzo słodka papka z mielonych migdałów z odrobiną mleka również w miseczkach z liści bananowca.

Jestem zauroczona atmosferą tego miejsc które zdecydowanie oparło się komercjalizacji turystycznej tak powszechnej  w innych świątyniach. Nikt nie czyha tu na opłaty,wymuszane datki i jałmużny na każdym kroku. Co więcej  wraz z Basią ( dla której Amritsar był zdecydowanym priorytetem tej podróży) uwiedzione klimatem tego miejsca postanawiamy odłączyć się od reszty grupy i  spędzić tu nieco więcej czasu. Nie długo jednak samotnie zwiedzamy  to miejce , chwile po wyjściu z głownego kompleksu świątynnego spotykamy Shikha który w  ramach wolontariatu pełni role przewodnika i  proponuje nam oprowadzenie po mieście pokazując ,ciekawe zakamarki niedostępne zupełnie dla turystów, jak  olbrzymią kuchnie  z masowym  wypiekaniem podpłomyków(ćapati). i ogromnym kotłem.  Mamy okazje podziwiać  całe miasto z góry wspinając się na wysoką wieże światyni znajdującej się nieopodal jednak otwartej tylko dla w wtajemniczonych w określonych godzinach.

Nasz przewodnik przyjechał do Amritsaru z Dehli i odbywa tu uświęcający ,pełniący w pewnym sensie rodzaj pokuty wolontariat służąc innym. Nie jest to tu nic niezwykłego Sikhowie odbywają tu rodzaj charytatywnej służby  pracując w kuchni, w szatni, pomagając innym…często można zobaczyć już małe dzieci wdrażane przez swoich rodziców wolontariat . Jaismin z charakterystyczną  zaczesaną i podwiniętą pod turban długą brodą  opowiada nam z wielką dumą o swojej wierze ,kulturze, historii jednocześnie nie narzucając się i nie próbując udowodnić wyższości ponad innymi religiami, podkreśla raczej fakt że Złota Świątynia  jest jedynym w swoim rodzaju miejscem na świecie  gdzie bez względu na wyznanie zostajesz ugoszczony i przyjęty jak wyznawca ich wiary. Dowiadujmy się również że długie włosy i broda których Sikhowie nigdy nie ścinają symbolizują siłę, a  ścięcie włosów oznaczałoby utratę mocy.

Nasz przewodnik poświęca nam cały dzień oprowadzając również po uliczkach starego miasta, zamawia dla nas riksze za którą uparcie nie pozwala nam zapłacić, Basia jest zachwycona, ja czujnym okiem spoglądam na wszystko  z dużym sceptyzmem i niedowierzaniem w bezinteresowność naszego zaprzyjaźnionego Sikha, choć muszę przyznać że od samego początku sprawia wrażenie prawdziwego dżentelmena, okazując wielką klasę i erudycje …  Zaczyna się ściemniać, całe miasto ożywa milionem kolorów. Jaismin  pokazuje nam jeszcze świątynie hinduską gdzie pierwszy raz jesteśmy świadkami obrzędu otwarcia bóstw wmieszane w tłum Hindusów  odprawiających  wieczorne  modły. Potem odwozi nas rikszą do hostelu nie oczekując niczego w zamian-przyznaje że oprowadzenie nas po mieście było dla niego prawdziwą przyjemnością-  niezwykły człowiek, niezwykłe miejsce.

Przepełnione głębokim spokojem i jednocześnie tętniące fascynującym zupełnie nieskomercjalizowanym życiem-   dosłownie i prawdziwie  wcielającym ideę służby drugiemu człowiekowi tak pięknie i pompatycznie  jedynie głoszoną przez inne religie- tu Sikhowie uczą swoje dzieci od małego więcej czynić niż o tym mówić.

Jestem pod wrażeniem  .

Z Armitsaru

Magda

W drodze do Pendżabu

09.11.2009

Musimy niestety jechać dalej. Następny przystanek Amritsar. Góry rozpaczają, ja trochę też – dziś rozpętała się prawdziwa burza z piorunami, dopiero teraz zdaję sobie sprawę jak wielkie mieliśmy wczoraj szczęście trafiając na słoneczną i idealnie bezchmurną pogodę. Cały dzień w podróży do najbogatszej prowincji Indii-Pendżabu-Pieciorzecza.

Magda

Himalaya

08.11.09

Wstajemy w pełni zregenerowani i wypoczęci, szybkie śniadanie z widokiem na Himalaje-jeszcze teraz pisząc to nie bardzo chce mi się wierzyć… właśnie spełniam swoje kolejne marzenie. Nie są to w prawdzie jeszcze Himalaje z i 7-tysiecznikami… ale w końcu jestem w Himalajach. Może nie jest to jeszcze dach świata ale poddasze na pewno. Dziś na dobry początek idziemy z przewodnikiem na wysokość 2870 n.p.m.

Z tarasu z widokiem na Himalaje

Serdeczności posyła Magda

To było coś! Wszyscy zostaliśmy doszczętnie oczarowani przez Himalaje. W głowach powstają pomysły na następna wyprawę do Nepalu, może Leh… Ledakh… byłoby cudownie.

Rozłożyliśmy się na polanie 2870 n.p.m. nad nami chmury, przed nami 5…6 tysięczniki. Stary pasterz który odnajduje młodą śliczną zbłąkaną owieczkę(na zdjęciu z Basią) która przyłącza się do nas w desperacji biorąc nas chyba za swoje stado… niesamowite … Wiatr szamocze kolorowe tybetańskie chorągiewki -proporce modlitewne… w oddali słychać dzwonki stada owiec, dwóch Szerpów z osłami dźwigającymi ekwipunek dociera właśnie na szczyt. Jak chciałabym zostać tutaj dużej….

Z 2870npm

Magda

Prawie na dachu Świata

07.11.2009

Dharamsahla

Na płycie lotniska witają nas wyłaniające się masywy Himalajów uśmiechy powoli rysują się na naszych twarzach, czyste powietrze od razu uderza nam do głów, mhmm tego nam było trzeba po smogu i kwaśnym deszczu Jaipuru, odurzamy się każdym oddechem, Hindus z tabliczka „Witamy Magdalena” i już mkniemy do górnego miasta McLeodganj siedziby Dalajlamy i Tybetańskiego Rządu na Uchodźctwie.

Mały Tybet-po ulicach przechadzają się mnisi w czerwono żółtych szatach, powoli przyzwyczajam się do widoku mnicha w baesbolowce, mnicha z komórką przy uchu, za rogiem mnisi sączą herbatkę, zawzięcie dyskutując, obok mnich robiący warzywne zakupy, za nim mnich z chrustem na plecach, mnich z plecakiem… Mnich to tu to tam. Przeurocze miejsce przepełnione cudownym spokojem, mimo ze tętniące życiem, tak odmienne od gwaru ulic jakimi przechadzaliśmy się przez ostatni tydzień. Zwiedzamy świątynię tybetańską, niestety Dalajlamy XIVgo nie ma dziś w domu, dowiadujemy się że jest w podróży i wróci dawać nauki dopiero za kilka dni. Zachód słońca – świątynia powoli tonie w ciepłym świetle malutkich świeczek, obserwujemy jak podnóża Himalajów nikną w pomarańczowym zmierzchu dnia. Już tylko ich kontury pod rozgwieżdżonym sklepieniem przypominają nam o jutrzejszym trekkingu w wyższe partie gór.

Prawie na dachu Świata

Pozdrawiam

Magda

Różowe miasto, rafineria płonie

6.11.2009

Jaipur

W labiryncie straganów wszystko zdaje sie  płynąc  5razy szybciej  choć podobno to ludzie zachodu nie maja czasu ,mają zaś pieniądze ,tu ludzie  maja dużo czasu, a nie mają pieniędzy…i na każdym kroku chcą wydębić od nas nasza kasę traktując jak typowych turystów… powoli mnie to irytuje Chłoniemy  jednak każdą chwile ,wszystko jest zupełnie odmienne od tego co znaliśmy w Europie, zaskakują nas i zachwycają banale widoki straganiarzy usypujący  kolorowe mozaiki z przypraw i nasion, mężczyźni w olbrzymich białych lśniących turbanach, które odcinają się skrajnym kontrastem od ich spalonych słońcem i wyrzeźbionych  bruzdami zmarszczek twarzy. Starcy  siedzący na placu nawijają na nici pomarańczowe  nagietki tworząc kwiatowe girlandy składane bóstwom w ofierze… proste zachwyty, zwyczajne zdziwienia.

Dźajpur- różowe fasady budynków zza mgły kurzu i smogu (tydzień temu wybuchł w okolicy pożar rafinerii ,który nadal trwa…)- w środku nocy budzi mnie ból gardła i chrypa-teraz wiem ze to nie infekcja,a rafineria .

Wyuzdany architektonicznie harem  o kształcie korony-zwany pałacem wiatrów. Pełen fantazyjnych  wieżyczek, ażurowych przesłon, wykuszowych okien, łuków, miniaturowych prześwitów wszystko po to  aby kobiety haremu mogły obserwować  tętniące życiem miasto  zza bajecznie miniaturowych okien Hava Mahal .

Nasz nowy przewodnik  urządza nam kiczowate sesje zdjęciowe w wąskich krużgankach zdradzając swoja fotograficzna pasje,ja w pospiechu kupuję nieoczekiwanie bębenek. Uliczny sprzedawca proponuj cene 600 Rupii w pospiechu rzucam cenę 100 żeby się odczepił , za kilka chwil dogania nas i bęben jest już mój za jedyne  7zl, he!

Ze  sklepu z tkaninami

Magda

Tam gdzie każdy turysta…

5.11.2009

Obskurny hotelik o2 w nocy ,hotelowy boy wprowadza nas do pokoiku, drewniane drzwi bez klamki jedynie stalowa zasuwka, dwa wyrośnięte karaluchy przebiegają w popłochu przez próg. Stoimy wryte kiedy Hindus brudnymi dłońmi pospiesznie ścieli łóżko po poprzednich turystach nie zmieniając pościeli-jak dobrze mieć swoją wkładkę do śpiwora, za chwile okazuje się że prysznic nie działa, nie mamy siły narzekac -jutro pobudka o 6 rano, tost o smaku gumy przesmarowany galareta symulującą dżem.

Agra siedziba Mogolow wXVI iXVII w  słynąca z jednaj z najbardziej charakterystycznych budowli na świecie –biała kopulasta bryła otoczona czteroma minaretami wzniesiona przez cesarza Śahadźahana ku czci ukochanej zony . Śnieżnobiały palac zachwyca tlumy turystow przepychających się w kolejce do  obowiązkowego zdjęcia przy sadzawce lotosu, pozowanie na ławeczce ,niemieckie turystki  chwytają pałac miedzy dwa palce…budzi to moja uogólnioną apatie …powoli popadam w letarg  z trudem odnajdując świerze spojrzenie  pośród pocztówkowych ujęć…

Komnata grobowa miejsce pochowku cesarza i jego żony, przed wejściem obowiązkowe zdjęcie butów ,jak we wszystkich świątyniach –wytrzymujemy z Ewa niecałą minute i uciekamy ile sil na zewnatrz odużone wonia tysiąca stóp turystow. Okazuje się to być trafionym pomysłem, spotykamy mnóstwo ciekawych hinduskich twarzy, które ochoczo fotografują się z nami całymi rodzinami.

Przyznaję barwne inkrustacje, ornamenty kwiatowe, ażurowe prześwity ,robią wrażenie jednakże tłumy turystów dla mnie osobiście skutecznie odbieraj urok temu miejscu. Opisywany jako „sen poemat, cud…”  podnoszę brwi, pytająco rozglądam się próbując uchwycić poematyczna atmosferę, niestety znowu grupa emerytów zasłoniła mi widok, a otyła Angielka gramoli się na  moja pusta ławkę która właśnie to z ulga dopadłam …

Z Agry udajemy się do Fatehpur Sikri –mogolskiej stolicy. Monumentalne mury otaczają miasto trzech kultur muzumanskiej, hinduskiej i chrześcijańskiej. Nie zdarzamy dobrze wysiąść z z samochodu w   ciągu kilku chwil  znajduje nas  młody chętny  do oprowadzenia po mięście Hindus,a razem z nim rikszarz  ….cena wydaje się być przystępna i  już za chwile mkniemy między straganami, zatłoczoną uliczka , pełną zgiełku, folkloru, egzotyki –która bez znudzenia zachwyca nas w każdej chwili.

Na miejscu pierwsze próby naciągactwa nasz przewodnik (niespełna 16 letni chłopak , niemniej pracujący już od 8 lat!!) prowadzi nas do sprzedawcy kwiatów ,kawałków materiałów, i nitek które rzekomo powinniśmy zakupić oczywiście za niebagatelna cenę i złożyć w ofierze… negocjujemy rozsądną cenę 4krotnie niższą od wyjściowej i  składamy się na kawałek sukna.

Chwile potem przywiązujemy już w świątyni prośby -bawełniane czerwone nitki- do ażurowej ścianki, zgodnie z tradycją  składamy zakupione wcześniej  sukno na ołtarzu ofiarnym i dostajemy czymś w rodzaju szczoty po grzbiecie przy wyjściu na znak błogosławieństwa. Przechodzimy na dziedziniec gdzie   znów dajemy się naciągnąć przez miejscowych sprzedawców  marmurowych  bzdetów i wracamy motoriksza na parking…

Wieczorem jedziemy do Jajpuru gdzie zostajemy powitani kwiatowymi naszyjnikami przez Baba, przemiłego właściciela całkiem  schludnego , zadbanego  hoteliku. Nareszcie czysty prysznic!

Z hotelu u Baba Haveli

Magda

19 szczurów

04.11

Kalejdoskop barw zapachów dźwięków… obłęd, wydarzyło się tak wiele, czuje się oszołomiona  mnogością doznań. Z trudem zbieram myśli aby napisać coś teraz, migawki niezwykłych dla mnie tu zupełnie naturalnych i codziennych widoków  sprawiają że każda chwila jest nadzwyczaj esencjonalna. Lubię to.

Przeniesiona w  zupełnie inny odległy świat, zatrzymał się czas? mam wątpliwości ,raczej tu czas płynie zupełnie inaczej ,w korycie zbudowanym z zupełnie innych priorytetów, powinności, potrzeb, oczekiwań…

Park narodowy o świcie , czyli safarii w półśnie, orzel sztuk trzy, jedenaście  gazeli , ptaszki kolorowe-dużo ,kilka malpek ( a dokładnie langurów), parę pawi, jeden  za to wielki pająk no i trawy w których lubią przechadzać się podobno tygrysy… i tyle o tygrysach- duzo trawy i ani jednego kota. Wczoraj zapewniano nas o zamieszkujących na tym obszarze 40 osobnikach ,dziś strażnik leśny będący naszym przewodnikiem poinformował nas już tylko o dwóch …coż..to tyle…bez zachwytów.

Nieoczekiwany powrót jeapem  tak zwanymi skrótami -droga  wiodącą przez  wsie i wioski , osady –  rekompensują brak tygrysów zapewniając nam moc wrażeń ,kurzu, zachwytów i oniemień.  Obrazki zmieniją się jak w kalejdoskopie, kłebiacy się kurz, brud ,cudowne kolory ,egzotyka rodem z dokumentów podróżniczych i wszędzie leniwie przechadzające się święte krowy .

Tu zaczyna się prawdziwe fotograficzne safarii.  Zajmujemy z Pawłem strategiczne miejscówki, przeładowujemy karty pamięci, reszta grupy czujnymi oczyma zwiadowców informuje nas o zbliżających się ciekawych ujęciach ,spust migawki pod palcem i strzelamy.

Nasz wjazd do każdej z wiosek budzi niesamowitą ekscytacje tubylców starających się pozyskać nasza uwagę, machając do nas, pozdrawiając nas , pozując chcąc zostać sfotografowanym-tak jakby było to jakimś przywilejem- oni wprost uwielbiają to. Ja tez.

Nagie małe dzieci biegając razem ze zwierzętami i załatwiające swoje potrzeby jak one przy drodze, na drodze dosłownie  wszędzie …zaraz obok wracający  ze szkoly chłopcy ubrani w granatowo białe  mundurki, starsze kobiety  piorące  w pełnej odpadków i śmieci rzece, niewyobrażalnie przeładowane motoriksze, ludzie jadący w autobusach upchani jak klatkach, piętrzące się bagaże  na dachach ciężarówek TATA…i znów pędzący obłędnie kierowcy, wyprzedający raz z prawej raz z lewej …  na poboczu drogi schną krowie łajna uformowane w płaskie dyski- będące dla  miejscowej ludności opałem.

Dzieci przepychające się jedno przez drugie stroją miny przed obiektywem,  nie są jednak bezinteresowne zaraz pokazują że chcą cos do pisania daje im kilka długopisów –bierze  najstarszy i  najodważniejszy ,ucieka , z nim  zawstydzona reszta …Chłopiec  na rowerze  pozuje nam jak aktor, jest wyraźnie podekscytowany sesją zdjęciową jaką mu robimy , jesteśmy atrakcja także dla niego. Jestem bardzo zaskoczona tym ze tubylcy  poza miejscami typowo turystycznymi wydaja się być zainteresowani nami jako ciekawostka przyrodniczą, w wioskach oddalonych zaledwie  o kilka kilometrów od sztampowych zabytków trafiamy na niamalże dziewiczo dzika cywilizacje Hindusow. Zdaja się żyć w zupełnie innym równoległym świecie, pełnym jaskrawych kolorów ,egzotycznych form, pośród stert śmieci, w  pełnym słońcu przedzierającym się przez kurz i brud.

Sklecone z kilku desek, metalowych beczek, siatek ,foli, kartonów właściwie  z czegokolwiek stragany z owocami, przyprawami. Niemal w każdej z wiosek rzuca się w oczy cos  w rodzaju punktu wulkanizacyjnego  ze składowiskiem starych opon ,tworzących swoiste piramidy. Średni zarobek w Indiach to ok. 360 USD rocznie, oficjalnie minimalna dniówka  wynosi ok dolara , choć podobno zdążają się i niższe stawki- bieda panuje.

Samochód pędzi, a obrazki kobiet piorących nad sadzawką, dziewczynek czerpiących wodę ze studni, staruszek dźwigających olbrzymie kosze na głowach przeszywają mój umysł wprawiając go w osłupienie wyszywając wzór na kształt nieprawdopodobnego kolażu – mieszanki  patosu tańców ludowych, wspaniałości świątyń Khajuraho dnia poprzedniego , bogactwa  wzorów i kolorów  biżuterii, tkanin, owoców  z absolutna nędzą, smrodem i zezwierzęceniem człowieka .

Nasz kierowca odwozi nas na dworzec kolejowy  oddalony 4godziny drogi od Khajuraho skąd pociagiem  mamy udać się do Agry.

Dworzec w Jaise tu przyznaje po raz pierwszy mam najprawdziwszą gesią skórke na widok brudu i nędzy…ludzie leżą na peronach, małe dzieci biegaja bez opieki, szczury przemykają po torach, zaraz obok Hindus sprzedaje masalę ,pluskwy przebiegają w podskokach obok matki z niemowlęciem na ręku.

Paweł nalicza 19 dorodnych szczurów w czasie gdy czekamy na pociąg,ja obsesyjnie opędzam się od robactwa-spadajacego czasem niespodziewanie na glowe, Piotrek ma znow szpilkowate źrenice i powtarza już  tylko w transie ”inny świat,inny swiat…”, wraz w Ewa i Basia obserwujemy  się z czujnością jedna drugąw poszukiwaniu ewentualnych pluskw na sobie i tak upływa godzina do przyjazdu pociągu.

Nadjeżdża Amritsar Express najpierw  wagony bez okien jedynie otwory poprzedzielane kratami do których uwieszeni jedni na drugich pasażerowie x klasy przepychają się do dostępu powietrza…nastepnie wagony typu sleeper bez A/C  oraz  wariant lepszy bez krat z A/C jednakże z czarnymi oknami  -wagony za zagrodami poprzedzielanymi kotarkami jedna od drugiej, w każdej zagrodzie po dwie grzędy. Wsiadamy  przeciskając się  miedzy mężczyzną ze trzema worami na głowie mniej więcej wielkości i ciężaru worka na ziemniaki każdy -nie mogę wciąż pojąć jak oni to nosza?  ,kobieta z torbą podrożną również na głowie i jednocześnie dzieckiem na ręku,uważnie stąpamy starając sie nie podeptać rodziny „piknikującej”  właśnie na powiedziałabym cóż … stercie śmieci  .Udaje nam się już prawie przedrzeć kiedy poraża nas woń toalety pościgowej i znów ekwilibrystyczna gimnastyka –wąskie przejście zajął pewien podróżny moszcząc  sobie posłanie w korytarzyku między wagonami.

Docieramy, każdy zajmuje swoja grzędę, rozpakowuje  z papieru  pościel- znów w drodze-jutro Agra  wschód słońca przed Taj Mahal pobudka 6.00

Z Amritsar Express

Magda

miauuu…mrrrrrr

Khajuraho

6.30 wyspani, wypoczęci niedomyci ale zadowoleni wysiadamy z pociągu tak jak zostało ustalone z Shafim wita nas kierowce z tabliczka”Magdalena” Śniadanie niestety w barze dla turystów –plus jest mydło w toalecie!! Pod drodze golibroda rozstawia swój kram na ulicy, krowy zamiatają leniwie ogonem, pędza motoriksze pod prąd, obłędnie kolorowe ciężarówki TATA wiozła ładunek przewyższający je co najmniej dwa razy, kobiety niosa chrust na glowach, dziecko grzebie patykiem przy drodze, człowiek w polu płoszy biale ptactwo. Pędzimy z dworca w Satnie do Kajuraho w kakafoni klaksonów, która stanowi swoisty język kierowców czy raczej probe sily, zastraszenia przeciwnika , taka gra kto ustąpi pierwszy jadąć czołowo, zdecydowanie dla osób o mocnych nerwach. Dla dla mnie ta podroż to próba walki z moim błędnikiem, nie myślę już jak się skończy w zanadrzu mam woreczek foliowy. Co jakiś czas otwieram oczy i widzę tylko pędząca czołowo na nas ciężarówkę.  Gwałtownie hamujemy-nie zdążyłam pomyśleć czy już się zderzyliśmy – uff to tylko parada kóz nieśpiesznie poganiana przez pastucha w turbanie, z rozmazaną czerwoną korpką na czole. Docieramy na miejsce cali zdrowi ja z  pustym woreczkiem.

Świat mistycznej tantrycznej erotyki, czy zmysłowa estetyka dzikiego instynktu? Mhm… sztuka kochania-apoteza zjednoczenia dusz-kosmos…zachwycające…ehhh…apsary,Śiwa i Parwati, podoba mi się. Kompleks świątynny niezwykle zadbany niemalże z oksfordzkimi trawnikami, jednakże dla mnie  samo Kahjuraho zbyt turystyczne…

Mamy nowego przyjaciela naszego przewodnika Babu- chwali się nam swoimi sercowymi podbojami, po czym na tle świątyń zapewnia nas ze Kamasutra to nie wszystko w relacjach damsko-męskich,patrząc lubieżnie na Basie. Podaje się za bramina dla potrzeb turystycznych ,uzewnętrznia nam się nie pytany, i obwozi po zaprzyjaźnionych sklepach,niestety ma z nas marny utarg. W końcu decydujemy się uszyc ubranie u jednego z krawców . Wieczorem jeszcze pokaz tańców indyjskich, Piotrek zasypia najpewniej zahipnotyzowany nieodpartym urokiem tancerek, dzień kończymy pieczołowita dezynfekcją.

Jutro Safarii po jednym z najważniejszych rezerwatów tygrysów w Indiach…mhiauuuu…

Bandhawgarh… mam nadzieje zobaczyć białego tygrysa!!!

Z Bazaru w Khajuraho

buziaki posyła Magda

Pierwsze zmysłowe doznania

2.11.2009

Dehli w pigułce.

Odór spalonego tłuszczu , kurzu, egzotycznych przypraw, z których moje nozdrza rozpoznają jedynie  woń curry, zmieszane z zapachem moczu, kwiatów, kadzidełek, owoców oraz   wielu innych ekstrementów tworzą ,przyznam dość specyficzna mieszankę . Dorzućcie jeszcze upal,  kłębiący się kurz którego drobinki  możecie  zobaczyć bez większego wysiłku pod słońce , no i pachnące krowy które swobodnie i bez krępacji przechadzają się w zasadzie wszędzie  bo  są świete  – to właśnie zapach Indii, jaki zapamiętuje jako pierwszy …nie było jednak aż tak źle, ponieważ przygotowałam się na cos o wiele gorszego. Wprawdzie niektórzy turyści chodzą tu w chustach naciągniętych na nos, my pierwsza próbę  przechodzimy jednak wszyscy bez traumy i bez maseczek , tylko Piotrek powtarza w jak transie z prawie szpilkowatymi źrenicami „ inny świat…inny świat”.

Przy głównej ulicy w New Dehli miesci się biuro Shafiego –z którym mailowo uzgodniliśmy trasę i cenę naszej podroży na kolejne 5 dni, Shafi –wita nas śnieżnobiałym uśmiechem , bollywoodzkiej gwiazdy ,zapewnia o swojej profesjonalności ,  pokazując liczne  rekomendacje od  turystów z Polski, twierdzi ze przede wszystkim zależy mu na naszej przyjaźni- co nas absolutnie niedziwni za nasze Euro spodziewamy się zawrzec tu wiele przyjazni… Shafi w  15 min zalatwia nam hotele w Armistrarze i Daramshali poczym z zadowoleniem wachluje sobie plikiem  już nie naszych eurowych banknotów …i tak  zyskujemy pierwszego indyjskiego przyjaciela.

Jakoże zbliża się pora obiadu  Shafi poleca nam również miejsce gdzie możemy dobrze zjeść- bar tuż obok gdzie wychudzony Hindus   przeciera właśnie stół szmata od podłogi –  tak  trafiamy do pierwszej wykwintnej restauracji indyjskiej.

Nasz pierwszy indyjski posiłek i… już budzimy zgorszenie tubylców, choć okazali się  dużą dyskrecja, kto wie może strachem nie zwracajac  nam uwagi za nasz eksces…

Dziś w menu: Masala Dosa placek ryżowy z masa ziemniaczaną, groszkiem, curry i czymś bardzo bardzo ostrym, obawiam się  ze wręcz wypalającym moje kubeczki smakowe …ogień w paszczy…

Wszyscy przejęci skrupulatnie i wielokrotnie odkażamy spirytusem dłonie, chwile później pada propozycja przeprowadzenia dezynfekcji układu pokarmowego przyjęta z entuzjazmem  przez wszystkich. Grants dociera własnie do mnie, ochoczo przysuwam  gwint do ust gdy zniesmaczona turystka z pieknym brytyjskim akcentem pyta mnie skąd jesteśmy- zawstydzona czujac jej wzrok pełen  wyrzutów  już  zamierzam odpowiedzieć że oczywiście z Czech, dbając o dobre imię naszych sąsiadów…gdy Pawel ubiega mnie rozsławiając nasza polska niechlubna przypadłość …wtedy to naszczeście  Brytyjka odpowiada z piękny tym razem Polskim akcentem oraz z niekłamanym  zawodem w glosie „wiedziałam…” i dodaje oczywiście już tez po Polsku abyśmy natychmiast schowali ten alkohol, za chwile dowiadujemy się ze nasza profilaktyka antypasożytniacza jest postrzegana przez Hindusów jako niewyobrażalny skandal, a już samo posiadanie alkoholu w niektórych miejscach np. świętych miastach może zaprowadzić nas zamiast do kolejnego zabytku wprost przed bramę więzienną. Dostajemy tez kilka cennych wskazówek od doświadczonej podróżnicznki -buddystki  min. jak w inny sposób oswajać tubylcza florę bakteryjna- i jeśli leczyć to tylko miejscowymi medykamentami.

Jeszcze tylko szybki rzut oka na India Gate i ruszamy w dalszą drogę do Khajuraho.

Musze przyznać że wbrew pozorom i wszech panującemu zgielkowi czuje się tu nawet bezpiecznie. Dręczą mnie jedynie obsesyjne myśli o atakujących mnie drobnoustrojach, wizja biegunki które dopada w niespodziewanym momencie, dręczące wymioty które skazują na towarzyska banicje, czyhające gdzieś za rogiem przywry wwiercające się z pasja w moja skore a potem ich barbarzyńską wędrówka i plądrowanie mojej wątroby ,mózgu…ah czasami-a właściwie zdecydowanie bezpieczniej jest wiedzieć mniej.

W pociągu dokonujemy  pieczołowitej dezynfekcji całego organizmu – ukryci za kotarka oddzielającą nasz wielopiętrowy przedział – kurnik  od reszty pociągu , pospinani przezornie metalowymi linkami i kłodkami, rozważamy jakość naszej karmy oraz etapy poszukiwań własnej  dharmy  w obsesyjnej ucieczce przed mikroflora Indii.  Zasypiam zastanawiając się kto z nas jako pierwszy stanie się niewolnikiem  brutalnej konkwisty indyjskich  bakterii.

Jutro tantryczny świat erotyki-czyli Khajuraho jak kto woli świątynie  Kamasutry…zapewne jeszcze bardziej zmysłowe…

Z górnej grzędy pociągu  do Kahajuraho

Magda